Tak! Wiem! Miłośnicy sportu i kolarstwa każą mi się uderzyć w głowę. Przecież Tour De Pologne to taka fajna sprawa. Owszem, idea szczytna. No i przecież każdy mógł sobie jakoś wcześbieg ogarnać transpotr z pracy do domu. Nawet ja dostałam przypominajkę w postaci telefonu od taty, że taki wyścig się odbędzie i warto by było prześledzić drogę z pracy do domu. Tacie podziękowałam, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. Podróż do pracy mam z przesiadką. Jakbym była mądra i zapobiegliwa, to wystarczyłoby, aby zamiast tramwaju wybrać aurobus i bardziej idealnego połączenia nie da się wymyślić. Ale jakoś wyścigiem nie żyłam. Więc jak gdyby nigdy nic wpakowałam się w tramwaj. Po dwóch przystankach (a moja trasa ma ich siedem) maszynista kazał wisiadać i oznajmił że dalej nie jedzie. I dopiero wtedy przypomniało mi się, co się dzieje. Z miną równie niewyraźną jak reszta podróżujących ruszyłam więc na "spacerek" do centrum Katowic, aby te pozostałe pięć przystanków pokonać i załapać sie na autobus na Halembę. Spacerek do najmilszych nie należał. Wygodne, wydawało się, klapki (bo miały wyprofilowaną podeszwę) zaczęły uciskać. Jeansy (bo rano było zimnno i padało) też nie sprzyjały takim "eskapadom". A kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, okazało się, że pokonana trasa to dopiero połowa moich problemów. Żółta karteczka, przyklejona do rozkładu jazdy, poinformowała mnie, że cały ruch w centrum jest wstrzymany od 14stej do 20stej a najbliższy przystanek jest w miejscu, z którego nigdy, ale to nigdy autobusy do mojego miasta nie jeździły. I, o ironio, gdybym w odpowiednim momencie zmieniła trasę potramwajowego spaceru, teleportowałabym się tam stosunkowo szybko. Jak widać, nie ja jedna nie wzięłam pod uwagę rajdu. W Katowicach panował chaos, jak nigdy. Ludzie nie wiedzieli skąd jechać, oburzeni byli zmianą tras, a stopień wypowiadanych przez nich przekleńst był wybitnie wysoki. A ja ruszam dalej. Mijam kolejne poirytowane osoby, które nie wiedzą, o co chodzi i wykrzykują "Jak to nie jedzie?" Mijam kolejne dmuchane reklamy sponsorów... I w jeszcze większym słońcu z potem spływającym po plecach, przyklejonymi do nóg jeansami, w klapkach, które zdążyły mi zerwać po kawałku skóry, z ciężką torbą i skórzaną kurtką w dłoni dzielnie idę do celu podróży. Tu już chyba łatwo się domyślić co dalej. Z przystanku akurat odjeżdzał bus na Halembę, a za nim kolejny, którym mogłabym pokonać przynajmniej połowę drogi. Na szczęście za pół godziny jechał kolejny. A w nim kolejne ofiary, które zamiast dotrzeć do centrum Katowic przerażone odkrywały, że zmierzamy znowu na Halembę i nerwowo wysiadały po drodze. Na szczęście, pomimo przygód, do domu dotarłam. Klaplki miały mniej szczęścia - w obu piękły podeszwy. Dobrze, że kupiłam je dopiero tydzień temu i są na gwarancji. A ja po prostu mam nauczkę na przyszłość, aby interesować się drogą do domu w czasie takich wydarzeń. :)
A zdjęcia wrzucam zeszłoroczne. Nic z tematem wspólnego nie mają. Ale jak jest post, to są i zdjęcia. :)
- top -second hand
- spodnie -second hand + DIY (dodałam ćwieki)
- buty -Carrinii
- naszyjnik -Glitter
- obróżka (jest bransoletką) -Camieu
- pasek -kupiony w Auchanie
- bransotka -kupiona podczas kowbojskiej imprezy w Western City pod Karpaczem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz